Czym się zajmowałaś przed 24.02?
Pracowałam jako konsultantka w sklepie z zabawkami rozwojowymi. Opowiadałam o specyfice ich wyboru pod konkretny wiek i potrzeby dziecka, dlaczego właśnie ta zabawka, w jaki sposób rozwija i jak prawidłowo się nią bawić.
Jak jest teraz z tą działalnością?
Nie mogę teraz tutaj znaleźć pracy w moim zawodzie, bo trzeba znać język. Zauważyłam również, że mają tu inne podejście do dzieci. Wielu rzeczy nie trzeba tłumaczyć. Moje dzieci wychowywałam zgodnie metodą Montessori i mam wrażenie, że tutaj cały kraj żyje zgodnie z tą metodą.
Jakie były plany na tę wiosnę?
Planowaliśmy z mężem pojechać na urlop za granicę, bo ja nigdy jeszcze nie wyjeżdżałam z kraju. Planowałam przygotować dokumenty do adopcji młodszego syna. Kupiliśmy gitarę i mąż miał uczyć córkę na niej grać. Chcieliśmy zrobić remont w mieszkaniu, rodzinną sesję zdjęciową, było jeszcze w planach wzięcie ślubu kościelnego.
Jak Ci minął tak naprawdę dzień 24.02?
Dla mnie wojna się zaczęła jeszcze w 2014 roku. Kiedy wyjechałam z Ługańska do Czernigow, a po 4 miesiącach do Dniepra, bo zaproponowano mi tam pracę. Rozwiodłam się z poprzednim mężem. Przez ostatnie dwa lata udało się stworzyć nową rodzinę. Mój obecny mąż kocha moje dzieci, jak własne. Wszystko było dobrze. Przed tym rozmawialiśmy o możliwości rozpoczęcia pełnej inwazji. On powiedział, że zapisze się do Sił Zbrojnych, bo tak należy. Pomyślałam wtedy: “Naprawdę znowu?” Nie mieściło mi się w głowie, że to się może powtórzyć. Rozumiem, dlaczego mój mąż chciał bronić naszego kraju, naszej przyszłości. Tylko dlaczego ja znowu muszę stracić swoją rodzinę?
Obudziliśmy się rano, ale nic nie było słychać. Do Kamieńskiego, które znajduje się nieopodal Dniepra, jeszcze długo nic nie docierało. Fizycznie dzień minął spokojnie, natomiast bardzo ciężko psychicznie. Na początku nie mieliśmy syren, później zaczęły się krótkie. Jeszcze później otworzyli schron koło naszego domu, który odpowiadał wszystkim wymaganiom. To mnie trochę uspokoiło, ale nie na długo. Kiedy wyje syrena ‒ jest bardzo strasznie. Człowiek rozumie, że to jest właśnie alarm bombowy i nie wiadomo, gdzie trafi. Przesiadywaliśmy w schronie po 5 godzin, dzieciom się usypiało, budziłam je i wracaliśmy do domu. A po kilku godzinach znowu biegliśmy z powrotem. Jednego razu wyszliśmy z mężem na bazar, a kiedy wracaliśmy zaczął się alarm. Zostało nam jakieś 200 metrów do domu, kiedy usłyszeliśmy wybuchy. Zrozumiałam, że nawet taka mała odległość robi się zbyt duża podczas alarmu. Powiedziałam mężowi, że go kocham, ale nie mogę już tak dłużej żyć.
Co zmusiło Cię podjąć decyzję o wyjeździe?
Pewnie, to uczucie déjà vu. Wrażenie, że się powtarza 2014 rok. Kiedy dowiedziałam się, co robią rosyjscy okupanci z dziewczynkami i chłopcami, kobietami. Nie chciałam, żeby moje dzieci trafiły na tę listę. Mąż pracował na zmiany 2 dni w pracy 2 dni wolne i kiedy był w pracy, bardzo się martwiłam, nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Dzieci nie chciały wyjeżdżać, szczególnie starsza córka. Ona pamiętała, jak opuszczaliśmy Ługańsk i ja obiecałam, że wrócimy. Dlatego powiedziałam dzieciom: “Ja sama nie chcę wyjeżdżać, ale zdaję sobie sprawę, że nie mogę pozwolić, żeby coś wam się stało. A jeśli coś się ze mną stanie, to kto was obroni? Jako matka nie mam prawa ryzykować wasze życie. Kiedy nie ma dzieci i kobiet w pobliżu, to naszym obrońcom jest łatwiej prowadzić walkę i nie zastanawiać się, czy jest ktoś w tamtym budynku, który się zawalił przez ostrzały. Nie będę tym razem obiecywała, że wrócimy. Tak naprawdę nikt nie wie, kiedy to wszystko się skończy”. Chcę myśleć, że to wszystko jest tylko snem. Ale to nie jest sen. I my już przez to przechodziliśmy.
Jak przekraczałaś granicę?
Przyjechaliśmy chyba w 15 dniu na dworzec do Dniepra. To było bardzo trudne pożegnanie, ponieważ męża nie wpuszczono na peron. Objęłam go przez płot i bardzo mocno płakałam. Wymieniliśmy się ptaszkami-talizmanami, które zrobiła moja córka. Moja mama przyjechała mnie odprowadzić. Ona odprowadzała mnie najpierw z Ługańska, a tym razem musiała z Dniepra. Na następny dzień przyjechaliśmy pociągiem do Lwowa około 11 godziny. Tam wypytam o wszystko wolontariuszy.
Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane. W 1,5 godziny dojechaliśmy autobusem do granicy. Nie chciało mi się wierzyć, że opuszczam Ukrainę. Wszystko w środku się ścisnęło. Serce boli za Ukrainę i ja nie wiem, co czeka na mnie dalej. Uświadomiłam sobie, że teraz wszystko zależy ode mnie. Zaczął padać silny deszcze, bardzo przemokliśmy. Kiedy wyszliśmy z punktu przygranicznego, miałam wrażenie, że Polacy czekali na nas. Dali ręczniki do włosów, ciepłe napoje, jedzenie i dostaliśmy obrazek od polskich dzieci z napisem “Jesteśmy z wami”. Odwieźli nas do Przemyśla. Tam zjedliśmy i przenocowaliśmy. Kiedy obudziłam się, to zobaczyłam, że ktoś mnie przykrył drugim kocem. To było bardzo wzruszające.
Czy od razu pojechałaś do Gdańska?
W Gdańsku mieszkała moja znajoma, która zaproponowała nam zostać u niej przez kilka dni, odpocząć i zastanowić się co dalej. Wsiedliśmy do pociągu. W trakcie podróży wiele osób się nas pytało, czy jesteśmy z Ukrainy, mowili “Jesteśmy z wami”. Takie to wzruszające. W Gdańsku po nas przyjechali, byliśmy bardzo zmęczeni, a na dodatek jeszcze dzieci były przygnębione. Nie było jasne, co tutaj i jak. W ciągu pierwszych 3 dni cały czas wychodziliśmy i przyglądaliśmy się wszystkiemu dookoła. Syn mi powiedział: “Mamo, tu jest tak ładnie”. Podnosiło mnie na duchu to, że tu wszędzie są nasze flagi. Po czterech dniach zrozumiałam, że podoba mi się tutaj i że musimy poszukać mieszkania. Pomogli nam w punkcie informacyjnym “Krewetka”. Trafiliśmy do fajnej rodziny, przypominającej mi własną. Moja adaptacja przebiegła dosyć lekko. Jeden wolontariusz, który dobrze mówi po ukraińsku mi powiedział: “Pani Natalio, Pani swoim optymizmem bardzo nam pomaga. Jest nam bardzo miło, że jesteście w tak pełnym nadziei nastroju”. Na co odpowiedziałam: “Jestem bardzo wdzięczna wam, Polakom, za to, że zorganizowaliście tą całą pomoc, chociaż nie musieliście”. Jego odpowiedź bardzo mnie poruszyła. “Tak musiało być. W tym czasie, kiedy wasi mężczyźni walczą, my żyjemy sobie. Możemy być następni. I dopóki wasi mężczyźni są tam, pomagamy wam, czym możemy tutaj, żebyśmy wszyscy mogli żyć”.
Co Cię teraz cieszy i podnosi na duchu?
Dużo mi daje zwiedzanie zabytkowych miejsc Gdańska. Po każdej takiej wycieczce, szybko mi się udawało załatwiać swoje problemy. Jestem pod wrażeniem, jak bardzo nasze kultury są do siebie podobne. Polacy są bardzo serdecznymi ludźmi.
Co się zmieniło w Twoim postrzeganiu świata po rozpoczęciu pełnej inwazji?
Po 2014 roku z mojego otoczenia odpadło sporo zbędnych osób. Zobaczyłam, jak silna jest nasza Ukraina. Jesteśmy godni tego, żeby mieć równie wysoki poziom życia, co Polska.
Co byś doradziła sobie z przeszłości, wychodząc z nowego doświadczenia?
Teraz wiem, że co by się nie stało w moim życiu, powinnam zadać siebie zapytać: “Dlaczego to się ze mną stało? Co mam zobaczyć?” Nie powinnam zastygać w bezruchu w takich okolicznościach. Moim życiowym motto teraz jest fraza “Dobrze jest, tam gdzie jestem ja”. Obecnie największym darem i ogromną wartością jest życie.
P.S.:
Otrzymałam wieści, że biologiczny ojciec moich dzieci walczył po stronie Rosji. O tym się dowiedziałam po miesiącu pobytu w Polsce. Wychodzi na to, że on poszedł walczyć przeciwko nam, kiedy jego dzieci jeszcze znajdowały się w Ukrainie. Jak można wytłumaczyć to, że walczył przeciwko swoim niepełnoletnim dzieciom?