top of page

Kim jesteś z zawodu?

Jestem cukiernikiem i pracuję na dziale piecowni.

 

Opisz swój dzień 24.02.

Dzień wcześniej wieczorem byłam na randce. Gadaliśmy aż do 4 nad ranem. Nawet słyszeliśmy pierwsze wybuchy, ale nie zwróciliśmy na nie szczególnej uwagi. Żartowaliśmy wtedy, że wojna się zaczęła i trzeba zbierać najcenniejsze, czyli dzieci i wyjeżdżać. Pożegnaliśmy się i poszłam do siebie.

Wstałam rano, żeby się zbierać do pracy, nikt mojej zmiany nie skasował. Mieszkam sama z córką, a starszy syn mieszka razem z ojcem w sąsiedniej wsi. Budzę córkę, a ona do mnie: ”Mamo, co ty zaczynasz, wszystko jest dobrze”. Postanowiłam więc pojechać do pracy. Przy wjeździe do miasta kierowca oznajmił, że kurs został odwołany i wysadził wszystkich na przystanku. 

Zaczął się chaos, obok mnie przebiegł jakiś mężczyzna krzycząc: “Wojna!”, a ja stałam pośrodku drogi zagubiona. Dotarło do mnie, że dziś żadnej pracy nie będzie i trzeba się dostać do domu do dziecka. Wyskoczyłam na drogę machając rękami, zatrzymał się bus, którym udało mi się dotrzeć do córki. W drodze zadzwoniłam do syna, z nim było wszystko dobrze.

Wbiegłam do domu, znowu obudziłam młodą, ta zaczęła się ubierać. Sama byłam spanikowana: biegałam tam i z powrotem, wrzucałam rzeczy do plecaka, dokumenty, leki. Nagle na ulicy coś wybuchło. W domu wyleciało okno. To było około 7 rano. Uderzyli wtedy w dworzec kolejowy i jednostkę wojskową blisko nas. Przestraszyłam się i przykucnęłam. Potem w 3 sekundy złapałam kota i pobiegłyśmy do znajomych ‒ mieli akademik ze starą stołówką z 3-pokojową piwnicą. Była zaniedbana i zagracona, więc razem z innymi ludźmi zaczęliśmy ją sprzątać. W tej piwnicy mieszkaliśmy przez 22 dni. Czasami wychodziliśmy: po jedzenie, ugotować coś na podwórku, po prostu pooddychać, naładować telefony. W piwnicy nie było prądu, wody, gazu. 

Przez wilgoć w piwnicy zachorowałam, później córka. Wtedy wyszłyśmy stamtąd i od 26 marca nocowałyśmy w domu. Bardzo się bałam. Każdego razu, jak w nocy był alarm, owijałam córkę w kołdrę, sadowiłam na kiblu, sama siadałam na podłodzę i czekałyśmy, aż się skończy. I tak w kółko… 

Kiedy nasi wojskowi weszli do Buczy i zaczęli publikować zdjęcia skutków pobytu rosjan, zaczęłam rozważać wyjazd z kraju. Syn postanowił nie wyjeżdżać. Przez tydzień z nim o to się sprzeczałam. Przez kolejne trzy dni nie mogłam z nikim o tym porozmawiać, bo za każdym razem zaczynałam płakać. Córkę mam odważną, ale kiedy ona przeczytała o Buczy, zobaczyłam lęk w jej oczach. Przyszła do mnie i powiedziała: ”Mamo, tych rakiet ja się nie boję. Jak przyleci, to trudno. Boję się, tego, że wejdą tutaj”. Zrozumiałam, że nic bym nie mogła  wtedy zrobić, więc postanowiłyśmy wyjechać.

 

Co zmieniło się w Twoim postrzeganiu świata z początkiem wojny?

Wszystko. Całkowicie wszystko. To, co wydawało się problemem lub przeszkodą - nic, w porównaniu z tym, co się wydarzyło. Absolutnie każdy problem da się rozwiązać. Jestem tego bardziej, niż pewna.

Natomiast ze śmiercią nie powalczysz. I kiedy to od ciebie nie jest zależne, nic nie możesz wtedy zrobić… Opuszczając Mikołajów uświadomiłam sobie, że jedno dziecko zabieram ze sobą, ale drugie tam zostaje. Mój dzień zaczyna się i kończy wiadomościami. Permanentnie sprawdzam, kiedy syn ostatnio był aktywny w sieci. Moje serce zostało tam.

 

Jak dostawałaś się do granicy? Co wtedy czułaś?

Podróż była długa: autobusem do Odessy, pociągiem do Lwowa, granicę przekraczaliśmy znowu autobusem. Byłam z córką i wiozłam syna mojej koleżanki, która jeszcze jesienią wyjechała do Polski do pracy. Wyjechaliśmy 12.04, a granicę przekroczyliśmy dopiero 15.05. 

Długo nie mogłam znaleźć mieszkania: najpierw nas przygarnął znajomy w Gdańsku, później przez 4 dni nocowaliśmy na stadionie w Gdyni, nowo poznana dziewczyna z Ukrainy pomogła ze schronieniem i wreszcie od 1.06 udało się wynająć mieszkanie.

 

Jakie macie plany teraz?

Plan jest taki: jak tylko powiedzą, że można wrócić do domu, to będziemy pierwsze, kto pojedzie. Odkryłam, że jestem osobą, która nie da rady na odległość. Chcę być przy obu moich dzieciach. Jest mi tu niekomfortowo, chcę do domu. Tutaj stoję jak dziecko uczące się chodzić, niby czuję, że potrafię, ale jednak jestem bezradna.

 

Co Cię teraz podnosi na duchu?

Córka. Ona coraz mniej mówi o wojnie, zaczęła się śmiać, nie zamknęła się w sobie. Kiedy byłyśmy w centrum handlowym w Odessie i ona poszła do toalety, czekałam na nią. Weszła sprzątaczka i przez przypadek z jej rąk wypadł mop i uderzył o drzwi. Córka wyszła z przerażeniem w oczach i powiedziała: ”Mamo, myślałam, że tu rakieta uderzyła!”  Nigdy nie zapomnę jej oczu. Początkowo nawet przelatujące samoloty mnie przerażały, ale zauważyłam, że już to ze mnie wychodzi.

 

Co byś doradziła sobie z przeszłości?

Doceniać. Doceniać to, co było. Są sytuacje, w których zachowałabym się inaczej. Wiele straciłam przez to, że tego nie doceniałam. Teraz doceniam wszystko w inny sposób. Straciłam wiele ludzi przez wojnę. Ci, kogo uważałam za bliskie mi osoby i byłam gotowa dla nich na wiele, okazali się być poza tą sytuacją. I pomoc przyszła od tych, od kogo się nie spodziewałam. 

 

P.S.:

Ukraina wytrzyma. Wierzę w to i to wiem. Jakoś tu stałam w centrum i rozgadałam się z kobietą z Chersonia. Ona zapytała: ”Zwyciężymy?” Odpowiedziałam: ”Pewnie, że tak! Nakryjemy stół od naszego Mikołajowa do waszego Chersonia. Upichcimy barszczu z warenikami, zbierzemy się całą rodziną i będziemy świętować”. Trzeba wierzyć. Mój mózg nie akceptuje innej opcji. Wiem, że wrócę i wszystko będzie dobrze. 

bottom of page