top of page

HISTORIA MARYNY

Do Gdańska przyjechała z synem. W domu zostali mąż, rodzice i wszyscy krewni.

Czym się zajmowałaś przed 24.02?

Pracowałam jako księgowa w placówce medycznej. Mieszkaliśmy we trójkę -  ja, mąż i syn. Byliśmy szczęśliwi, wszystko było dobrze. Niczego nam nie brakowało. Planowaliśmy przyszłość. Marzyłam o lecie i jak na wiosnę będę sadzić kwiaty. Kupiłam dużo letnich ubrań, szykowałam się na urlop. Miałam szczęśliwe życie.

 

Jak jest teraz z tą działalnością?

Nie znam polskiego. Nawet znając język, musiałabym się uczyć, żeby móc pracować jako księgowa. Później uczyć się na nowo wszystkiego, bo tutaj są inne przepisy, wszystko inaczej. Obecnie jestem tutaj osobą bez zawodu.

 

Jakie miałaś plany na 24.02?

Miałam mieć trening wieczorem. Rano miałam odprowadzić dziecko do szkoły. Skończyło nam się akurat chorobowe 23.02. Bardzo na to czekaliśmy, syn chciał już wrócić do szkoły.

 

Jak minął pierwszy dzień wojny?

Około 6 rano usłyszałam, jak ktoś zadzwonił na komórkę męża: “Kolega Maksym”. Ja do niego: “No dzięki Bogu, myślałam, że już coś się stało”. A on do mnie: “Stało. Zaczęło się. Gdzieś pod Sumami strzelają”. Włączyliśmy telewizor. Leciały wiadomości, było połączenie na żywo z merem Boryspola. Powiedział, że słychać jakieś strzały, ale żeby się nie martwić, bo to nasze chłopaki strzelają do nieznanych obiektów, ale na razie nie ma powodów do paniki. Później przyszło powiadomienie w czacie rodziców naszej klasy, że dzisiejsze lekcje zostały odwołane. Jakoś tak. Wstałam, ubrałam się. Zebrałam się nie wiadomo po co, dokąd i kiedy. Nie wiedziałam, jak mam powiedzieć o tym dziecku. Mąż poszedł do pracy. Jeszcze przez jakiś czas mój mózg odmawiał przyjęcia tej informacji.

 

Czyli można powiedzieć, że ogólnie dzień minął tak, jak zwykle?

Tak, można tak powiedzieć. 

Poszłam do sklepu. Gigantyczne kolejki były do sklepów i aptek. Panowała panika, bo trzeba było kupić produkty spożywcze, bo teraz wszystko będzie zamknięte i nie będzie już nic. 

Mniej więcej w taki oto sposób przeżyliśmy w mieszkaniu 3 dni: chodziliśmy ubrani tak, żeby w razie czego trzeba było tylko założyć kurtkę i buty, spaliśmy na podłodze w przedpokoju. Przez cały czas był włączony telewizor. Spałam i nasłuchiwałam, bałam się coś przegapić, przespać. W około 3-4 dniu pojechaliśmy do warsztatu samochodowego, gdzie pracował mąż, żebyśmy byli wszyscy razem. Zawyła syrena – to jest taki przerażający dźwięk, szczególnie, kiedy słyszysz go po raz pierwszy. Obok warsztatu była szkoła, gdzie znajdował się schron. Poszliśmy tam, żeby przeczekać alarm. Przyleciało coś do innej dzielnicy miasta. Postanowiliśmy, że będziemy spali w tym schronie, a mieszkać w warsztacie. W schronie dostaliśmy mały pokoik, rzuciliśmy tam materac. Było trochę własnej przestrzeni. Wyglądało to, jak cela w więzieniu, ale w tamtych okolicznościach, było to dla nas, jak pokój w luksusowym hotelu. Mieliśmy prysznic z gorąca wodą, piecyk-burżujkę, na którym nawet udawało mi się ugotować barszcz. Jakoś sobie tam mieszkaliśmy.

 

W około 7 dniu wojny znowu był alarm i poszliśmy do schronu. Latał wrogi myśliwiec. I ten dźwięk… Już później się dowiedziałam, że to był dźwięk zrzuconej rakiety, która leciała tuż nad naszym budynkiem. Zgasło światło, dziecko krzyczy, łapię syna, mocno przytulam do siebie i mówię: “Wszystko dobrze, jesteśmy bezpieczni”. Sama rozumiem, że przecież wcale nie znaczy, że jeśli coś na nas spadnie, to nasz schron wytrzyma. Mimo to, powtarzam ”wszystko dobrze, wszystko dobrze”. Huknęło, jak później się okazało, w odległości  200 metrów od nas trafiło w podstację trakcyjną, cała dzielnica została bez prądu i wody. Powiedziałam mężowi, że trzeba wyjeżdżać, nie chcę tu zostawać i trzymać dziecko w takich warunkach.

Pojechaliśmy na dworzec kolejowy, a on zamknięty. Nie działał od pierwszych dni wojny. To było w 8 dniu, kiedy nie mogliśmy wyjechać. Dopiero w 10 dniu nam się to udało – klientka mojego męża znalazła dla mnie z synem miejsca w samochodzie. W taki sposób przekroczyłam ukraińsko-polską granicę. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci przez Polaków, miałam wrażenie, jakbym trafiła na jakiś jarmark. Herbata, kanapki, dziecko od razu zawinęli w koc, kieszenie wypełnili cukierkami. Było tak ciepło i przyjemnie. Syn powiedział, że czuje, że nie jesteśmy sami, że nam kibicują. 

 

Jak Twoja adaptacja?

Potrzebowałam chyba miesiąca, żeby dojść do siebie. Mieszkałam z siostrą. Byłyśmy bardzo zasmucone, cały czas oglądałyśmy wiadomości. Ja cały czas czekałam, kiedy już do domu. Myślałam, że jeszcze trochę i wszystko się skończy. Dziecko było bardzo przygnębione, miało doła, dopóki nie oddałam go do szkoły. Bardzo mu się to przydało. Ożył, zaczął szybko się adaptować. Teraz ma tam przyjaciół, chodzi na basen. Oddanie go do szkoły było bardzo dobrą decyzją. Ja również teraz się adaptuję. Biorę udział w tych projektach, w których tylko mogę. Gdzieś po około miesiącu w Polsce poczułam się bardziej żywa.

 

Co się zmieniło w Twoim postrzeganiu świata po rozpoczęciu wojny?

Wszystko się zmieniło. Kiedy się było w tamtych warunkach, zdajesz sobie sprawę, że życie się skończyło. Nic nie ma znaczenia. To, co było ważne wcześniej, wszystko materialne, marzenia, jakieś relacje, wszystko w całości straciło ważność. Wszystko legło w gruzach.

 

Tylko życie własne i życie dzieci się liczy?

Tak, najważniejsze jest przeżyć. A cała reszta…

 

Jakie miałaś plany na tę wiosnę?

Sadzić kwietnik. Kocham uprawiać kwiaty. Czekałam na początek marca, żeby móc wysadzić sadzonki, a później już je przesadzać. Od dwóch lat przez całą wiosnę i lato tym się zajmuję. Ten rok miał być trzeci z rzędu, ale się nie udało. 

 

Czy pojawiły się u Ciebie jakieś nowe plany, pragnienia?

Nie, teraz żyję w nieokreśloności. Nie wiem, co będzie za miesiąc. Gdzie będę, jak będę żyć, co będę robić. Nie mogę nic zaplanować. Ogromną rolę odgrywa to, że zostawiłam męża w Ukrainie. Dlatego jestem na rozdrożu. Nie mogę zostać tu i nie mogę wrócić tam.

 

Co Cię cieszy i podnosi na duchu?

Cieszę się kontaktem z fajnymi ludźmi, zwykłymi rzeczami. Bardzo mnie cieszy ładna pogoda, przyroda, morze, las. Trafiłam do bardzo dobrego miejsca. Bardzo fajni ludzie są w Polsce, bardzo nas wspierają. Jestem bezgranicznie wdzięczna Polakom – tym, u których mieszkam i wolontariuszom. Nie spodziewałam się takiego przyjęcia.

bottom of page