Czym się zajmowałaś przed 24.02?
Pracowałam w banku. W rosyjskim banku “Sberbank”, teraz to jest Międzynarodowy Bank Rezerw. Pracowałam tam od 2012 roku. Przez ostatnie 2 lata byłam kierownikiem oddziału.
Co teraz z tą działalnością?
24 lutego poinformowali mnie, że bank ma być zlikwidowany. Powiedzieli, że wszyscy pracownicy zostaną zwolnieni w ciągu 2 miesięcy. Następnie, każdy miał rozpocząć nowy etap w życiu, że tak powiem.
Opowiedz, jak Ci minął dzień 24.02?
24 lutego obudziłam się przez to, że w czacie kierowników zaczęli pisać o wybuchach w całym kraju. Obudziłam męża i zaczęłam się pakować. On poszedł do sklepu i kupił wszystko, co się dało. Nie wiedzieliśmy za bardzo, co właściwie trzeba kupić. Mąż prowadził warsztat samochodowy, gdzie trzymał pieniądze firmowe, a na dodatek znajdowały się samochody klientów. Pojechał więc do pracy, aby dokończyć naprawy i oddać samochody ludziom, żeby mogli wyjechać. U mnie w pracy została podjęta decyzja, że będziemy pracować. Wzięłam dziecko ze sobą i pojechałam. Dziecko zostawiłam w kuchni pracowniczej, a sama poszłam pracować. Współpracowaliśmy z naszymi klientami na ile tylko potrafiliśmy. Wypłacaliśmy im pieniądze. Staraliśmy się pomóc. Nikt nigdzie nie uciekł, każdy przyszedł do pracy. Ludzie próbowali kupić walutę, ale już mieliśmy ograniczenia. Zaczęła się panika. Do bankomatu, który był już całkowicie pusty stała ogromna kolejka, a my nie mieliśmy gotówki, żeby go uzupełnić.
Gdzie będziemy nocować, również nikt nie wiedział. Zaczęły się wybuchy w Sanżijcy (red. wieś), niedaleko od nas. Słyszeliśmy je w pracy. O 15 prezes banku kazała wszystkim iść do domu do swoich rodzin. Bank został zamknięty, wróciłam do domu. Położyliśmy materac w przedpokoju. Po prostu nie wiedzieliśmy dokąd uciekać. Mieszkaliśmy w 16-piętrowym bloku. Wszystkie podziemne pomieszczenia były zagospodarowane pod siłownię, sklepy itd. Ukrywać się tam nie było możliwości. Okazało się, że możemy się ukryć tylko w naszym przedpokoju. Pierwszej nocy spaliśmy w ubraniach. Nie pozwoliłam dziecku przebrać się w pidżamę. Spałam może przez około 40 minut, przez resztę czasu się modliłam. To wszystko. Obudziliśmy się z poczuciem, że nie spaliśmy w ogóle i z pytaniem: ”To naprawdę nie był sen?” Koszmarem było uświadomienie tego, że właśnie to jest teraz naszą rzeczywistością.
Co było dalej?
Wyjechać nie mogłam, byłam osobą funkcyjną w pracy. Po kilku dniach miałam tam wrócić, ale już następnego dnia była prowadzona likwidacja banku. Nikt nie wiedział, jak od teraz wszystko będzie wyglądało. Później wprosiliśmy się do znajomych na działkę na 5 dni. Mąż chodził do pracy. Martwiłam się o niego cały czas. Tutaj od razu urządzili punkty kontrolne. Pod moim blokiem postawili czołg. Przerażające to było.
Co się zmieniło w Twoim postrzeganiu świata po rozpoczęciu pełnej inwazji?
To, co materialne nagle przestało być ważne. Tak naprawdę człowiek rozumie, że tylko życie ma największą wartość. Jestem patriotką, nie chcę, żeby nasz kraj się zmieniał lub był pod okupacją. Urodziłam syna i nie chciałabym, żeby przez czyjeś ambicje zginął, ani mój mąż. Myślę, że nic nie jest ważniejsze od życia.
Kiedy postanowiłaś wyjechać? Co Cię do tego skłoniło?
Nie zamierzałam wyjeżdżać w ogóle, ani migrować do innego kraju. Lubiłam mieszkać tam. 2 marca w urodziny mojego syna zdałam sobie sprawę, że w tym horrorze (syren jeszcze nie było, ale oglądaliśmy wiadomości) nie da się żyć, że sytuacja się zaostrza. Uspokoiłam siebie, że wyjeżdżam tylko na 2 tygodnie. Wynajmę sobie mieszkanie w Kiszyniowie, przecież to takie łatwe, i będę mieszkać z synem. O 6 rano mąż odprowadził mnie na granicę z Mołdawią.
Jak przekroczyłaś granicę?
Staliśmy tam przez dobę. Było ciężko. Wszyscy ludzie wyjeżdżali w tym samym czasie. Dopiero około 6-7 rano następnego dnia udało się przekroczyć granicę i pojechać do Kiszyniowa. Zrobiłam sobie zdjęcie, kiedy tam dotarłam. Z nerwów popękały mi wszystkie naczynka w oczach. Nie pamiętam za bardzo jak mi minął czas w Mołdawii: chodziłam na bazar, gotowałam jedzenie… Co robić dalej - nie wiedziałam. Do tej pory mam ten stan “co mam robić dalej?”
Jak trafiłaś do Gdańska?
W Gdańsku mieszka moja przyrodnia siostra po ojcu. Między nami różnica 10 lat. Rzadko kontaktowałyśmy się, ale wiedziałyśmy, że w razie czego możemy na siebie liczyć. Do niej już przyjechały moja mama z drugą siostrą. W Mołdawii akurat zaczęły się obawy, że u nich też rozpocznie się wojna. Dlatego musiałam wyjechać do Gdańska.
Czy udało Ci się już zaadaptować w Gdańsku?
Wydaje mi się, że nie zaadoptowałam się w ogóle. Naprawdę. Zdarzało mi się nie wychodzić z mieszkania po 2 dni. Po rozpoczęciu wojny zrobiłam sobie przerwę u psychologa, ale już wróciłam do pracy z nią. Zorientowałam się, że nie radzę sobie z tym, co się dzieje. Jest mi bardzo ciężko. Przed wojną miałam rozplanowaną logistykę, miałam pracę. Syn chodził do szkoły i na sekcję karate. Był jakiś plan dnia, a tutaj w Gdańsku jestem, jak lelum polelum. Nie udaje mi się zebrać do kupy. Nigdzie nie potrzebuję się wybierać. Mam uczucie, że siedzę i nic nie robię, a na dodatek krytykuję siebie za to. Chce mi się zamknąć w sobie i zapomnieć o wszystkim, co się dzieje na świecie.
Co teraz zmusza Cię cieszyć się z życia i się nie poddawać?
Nawet nie wiem. Miewam różne stany. Pewnie, wiara w to, że każda wojna się kiedyś kończy.
Co doradziłabyś sobie z przeszłości?
Nawet nie wiem. Wydaje mi się, że wszystko idzie zgodnie z planem. Miałam wiele sytuacji w życiu, kiedy myślałam, że to już koniec, nie ma wyjścia. Było bardzo ciężko. Mam uczucie, jakbym dopiero wczoraj spacerowała plażą i myślałam, że da się poradzić ze wszystkim, co nam przyniesie życie. Zatem dam radę. Zatem mogę wsiąść do autobusu i wyjechać. Zatem potrafię rozkmienić, o co chodzi w tych nowych aplikacjach. Bez znajomości języka dostać się do obcego kraju. Zatem dam radę żyć w taki sposób przez jakiś czas. Wygląda na to, że po prostu tak mi było pisane.